Wielki był głód mieszkań

Rozmowa z wieloletnim prezesem Spółdzielni Mieszkaniowej w Chojnicach Stanisławem Lipińskim

– Po 1920 roku opuścili nasze miasto założyciele spółdzielni, budowniczowie pierwszych domów, którzy byli Niemcami. W latach 70. szeroką falą napłynęli nowi ludzie, zdominowali „starych” spółdzielców. Czy wobec tego można mówić, przynajmniej wśród aktywu, o poczuciu tożsamości, ciągłości działania?

– Spółdzielnia Mieszkaniowa dziś jest oczywiście inna, lecz to jest ciągle ta sama spółdzielnia. Celem tych, którzy ją zakładali, było zaspokajanie potrzeb mieszkaniowych określonej grupy społecznej, ten podstawowy cel przyświeca również obecnemu pokoleniu. Ja osobiście mam takie poczucie ciągłości, trwania i pielęgnuję je. Z pewnością odczuwają tak samo ludzie, którzy znali mieszkańców spółdzielczych domów z okresu przedwojennego, a także obecni spółdzielcy w drugim, bądź trzecim pokoleniu. Ale jest nas już mała grupa. Młodzi członkowie i działacze nie patrzą wstecz, raczej naprzód, więc to poczucie związku z przeszłością zanika. Nie czują się kolejnym ogniwem historii, może obchody jubileuszowe spowodują pewną odmianę w świadomości ogółu spółdzielców.

– Końcówka lat 60. Spółdzielnia przekształcała się z małej organizacji, gdzie niemal wszyscy się znali, w duży organizm społeczno-gospodarczy. Jak to wpłynęło na życie spółdzielni? Czy sprawy ekonomiczne i techniczne nie zepchnęły na margines czynnika humanistycznego?

– W latach powojennych stosunki międzyludzkie, działalność w miejscu zamieszkania były na wysokim poziomie. Tym sprawom działacze samorządu dawali priorytet. Większa była serdeczność, mieszkańcy zawsze mogli liczyć na pomoc sąsiadów, więcej było troski o domy i otoczenie, mniej natomiast zawiści i szkalowania. Negatywne zjawiska też występowały, jednak w mniejszym niż dziś nasileniu. Do lat 60. działalność organów samorządowych była ograniczona do starych zasobów mieszkaniowych, mogła się skupić np. na rozważaniu spraw poszczególnych budynków, takie spotkania lokatorów danego domu odbywały się często w mieszkaniu któregoś współmieszkańca, zawsze w przyjaznej atmosferze. Zarząd działał w jednym, podnajętym pokoju, a większe zebrania odbywały się w Szkole Podstawowej nr 3 lub w „Domu Kolejarza”. Podjęcie dużych zadań inwestycyjnych, skoncentrowanie uwagi na budowaniu nowych domów, rzeczywiście odsunęło te sprawy wzajemnych stosunków na drugi plan, choć nigdy nie uważaliśmy ich za mało ważne, jednak z konieczności nie można im było poświęcać tyle czasu.

– Czy przynajmniej w takich niedużych osiedlach jak Drzymały-Łanowa, Spółdzielcza, Budowlani, w jakimś stopniu udało się zachować wspólnotową więź, klimat dobrosąsiedzkich stosunków, życzliwości wzajemnej?

– Momentem przełomowym w życiu Chojnickiej SM było nadzwyczajne walne zebranie na wiosnę 1963 roku, kiedy do Zarządu i Rady Nadzorczej wybrano nowych, w większości młodych ludzi. W składzie tych organów pozostało zaledwie kilku działaczy ze starych władz, aby służyć doświadczeniem i radą. Postawiono na realizację inwestycji. W jednym z nowych domów, przy ul. Łanowej l la, Zarząd SM wyłączył lokal na swoją stałą siedzibę. I ten fakt można uznać za początek intensywnego rozwoju, nieznanego dotąd rozmachu budownictwa w naszym mieście. Domy wyrastały jeden po drugim i ich lokatorzy nie zdołali się w krótkim czasie zasymilować w miejscu zamieszkania, więzi międzyludzkie zaczęły się rwać. Na szczęście po kilku latach ludzie ci zżyli się ze sobą, dzięki temu, że wspomniane osiedla są jakby zamknięte na ograniczonym terenie, stanowią niewielkie, swoiste enklawy. Mieszkańcy spotykają się na co dzień i maj ą wiele wspólnych spraw, które ich w sposób naturalny zbliżaj ą. Niestety, nie udało się wytworzyć takich więzi społecznych na dużych osiedlach Hallera i 700-lecia, gdzie mieszka po kilka tysięcy osób.

– Na pierwszy plan jednak wysunęły się przedsięwzięcia inwestycyjne. SM była pod ogromną presją, tak władz terenowych i społeczeństwa -budować, budować! Ten nacisk mobilizował?

– Powrócę jeszcze do przełomu lat 60. i 70., kiedy nasze budownictwo nabierało rozmachu. Każdy kolejny dom oddany do użytku sprawiał olbrzymią satysfakcję, my się autentycznie cieszyliśmy, że możemy zaspokoić życiowe potrzeby określonej grupy ludzi. Więc ten nacisk społeczny naprawdę nas, działaczy, zachęcał. I ten klimat działania z myślą o ludzkich kłopotach i pragnieniach, pozostał wśród aktywu spółdzielczego na następne dwa dziesięciolecia. Wiedzieliśmy jak wielki jest głód mieszkań i rozumieliśmy niecierpliwość ludzi. Fakt, że pomimo wysiłku dalece nie byliśmy w stanie sprostać wszystkim oczekiwaniom, był rzecz jasna smutny i deprymujący. Żądania ze strony władz miejskich i partyjnych, aby spółdzielnia budowała jak najwięcej, były więc odzwierciedleniem potrzeb społecznych; przecież nie budowaliśmy dla władz, ale dla szerokiej rzeszy ludzi. Muszę szczerze powiedzieć, iż władza, czy to miejskiego czy wojewódzkiego szczebla, nigdy nam nie przeszkadzała w robocie, a raczej w miarę możliwości pomagała w pozyskiwaniu wykonawców, zwiększaniu limitów itd. Jeżeli w MRN lub Komitecie Powiatowym PZPR „rozliczano” nas z realizacji planowanych zadań, to z reguły w powiązaniu z pytaniem: Jak wam możemy pomóc? Może w dzisiejszych realiach pojęcie limitu w budownictwie jest niezrozumiałe, dziś bowiem każdy może budować ile chce, jeśli ma źródło finansowania. Wówczas jednak, w warunkach ogólnego niedoboru materiałów i mocy przerobowych w kraju, gdy jednocześnie w województwie bydgoskim budowało się tysiące mieszkań rocznie. Centralny Związek Spółdzielni Budownictwa Mieszkaniowego, za pośrednictwem oddziału wojewódzkiego ustalał nam program inwestycji w okresach pięcioletnich i rocznych.

– W sytuacji gdy miasto nie budowało lokali komunalnych, SM spełniała ważną misję – rozwiązywała, a raczej łagodziła problem mieszkaniowy. Ale ludzie przychodzili do spółdzielni i latami oczekiwali na swoje lokum, ponieważ nie było dla nich alternatywy. To jest w pewnym sensie zaprzeczenie idei spółdzielczości….

– To prawda, że spółdzielnia z definicji jest dobrowolnym zrzeszeniem osób fizycznych, które pragną zaspokoić potrzebę wygodnego mieszkania. Ponieważ państwo ludowe nie stworzyło możliwości wyboru, prawdą jest, że ludzie przychodzili do SM z konieczności, lecz z drugiej strony-przychodzili chętnie. Spółdzielnia oferowała im bowiem dobre warunki na drodze do własnego M-3 lub 4 . Kredyt zaciągał Zarząd, członkowie spłacali go w okresie 20 – 30 lat, duża część kredytów w ogóle była umarzana. Dlatego SM była nadzieją dla rzeszy ludzi, którzy nie mieli szansy na przydział z kwaterunku, a których nie było też stać na własny domek jednorodzinny. Gorzej natomiast z terminem spełnienia tej nadziei. Napływ kandydatów i członków był o wiele szybszy aniżeli możliwości budowania mieszkań, toteż okres wyczekiwania stale się wydłużał, w końcu mogliśmy obiecywać kandydatom z pełnym w kładem uzyskanie kluczy w terminie 10 do 14 lat. Niestety, popyt był przeogromny, podaż zaś ograniczona.

– Kto pomagał budować, a jakie były główne przeszkody w realizacji planów inwestycyjnych?

– Cokolwiek by mówić o ówczesnych władzach miejskich i powiatowych, decydentach z komitetu partii, nie waham się powtórzyć, że były przyjazne naszym poczynaniom. Główną i najtrudniejszą do przezwyciężenia przeszkodą był brak mocy przerobowej przedsiębiorstw budowlanych. O środki finansowe było łatwiej, w załatwianiu spraw terenowo-prawnych i uzbrojenia terenu, które finansował wojewoda, wreszcie w projektowaniu – nie było opóźnień. Można więc było zlecać wykonawstwo, jednakże potencjał techniczny i ludzki firm nie przystawał do naszych ambicji i planów. Dlatego budynki bardzo często nie były oddawane w umówionym terminie. Budowa domu trwała od 16 do 24 miesięcy! Sytuacja diametralnie zmieniła się w latach 90., gdy budowlani potrafili oddać dom „pod klucz” zimą w ciągu czterech, a latem w ciągu trzech miesięcy. Ale muszę tu dodać, że w okresie PRL poza budownictwem mieszkaniowym Spółdzielnia Mieszkaniowa realizowała szeroko rozumianą infrastrukturę komunalną osiedli. Budowaliśmy pawilony handlowo-usługowe, m.in. przy ul. Subisława i Mestwina, w Czersku oraz dobrze znany mieszkańcom Chojnic „blaszak” przy ul. Młodzieżowej. Stawialiśmy garaże, wykonawcą był nasz Zakład Remontowo-Budowlany. Spółdzielnia była inwestorem Szkoły Podstawowej nr 8, przychodni lekarskiej przy ul. Kościerskiej, rozpoczęła budowę przedszkola i żłobka na osiedlu Kaszubskim. Z chwilą nastania gospodarki rynkowej zaniechaliśmy realizacji, nie mając gwarancji refundacji kosztów. Przychodnię w stanie surowym przejął wojewoda, inwestycje dla dzieci zostały przerwane na etapie fundamentów. Spółdzielnia, jak widać, była czymś więcej, niż dostarczycielem mieszkań.

– Jak układały się relacje między SM w Chojnicach a Oddziałem CZSBM w Bydgoszczy i władzami związku w Warszawie?

– Z Oddziałem, później Wojewódzkim Związkiem SBM w Bydgoszczy, którego dyrektorem od początku do końca był Paweł Głowacki, współpracowało się bardzo dobrze. Na tym szczeblu odbywała się bieżąca koordynacja wszystkich założeń, nie tylko inwestycyjnych, lecz także w zakresie utrzymania w należytym stanie posiadanych zasobów mieszkaniowych oraz działalności społeczno-wychowawczej, którą dyr. Głowacki stawiał na pierwszym planie. To był wspaniały działacz w starym stylu, dla niego bodaj ważniejsze było, aby ludzie w swoim osiedlu czuli się jak w dobrze urządzonym domu, w zgodnej rodzinie, niż rekordowa produkcja mieszkań. Był wielkim przyjacielem Chojnickiej spółdzielni, przed pięciu laty dane mi było żegnać go nad otwartą mogiłą. Współpraca z Bydgoszczą polegała również na tym, że naszym inwestorem zastępczym był Zakład Projektowania i Usług Inwestycyjnych „Inwestprojekt”, który podlegał wojewódzkiemu związkowi. SM w Chojnicach nie dysponowała własnymi służbami inwestycyjnymi, przy dużej ilości budowanych mieszkań nie poradzilibyśmy sobie z tymi problemami. Stosunki układały się tym lepiej, że przez kilka lat pełniłem funkcję przewodniczącego Rady Nadzorczej bydgoskiego Oddziału Związku. W Warszawie natomiast w ciągu 10 lal byłem członkiem Rady CZSBM, gdzie rozstrzygane były problemy polityki mieszkaniowej w skali kraju. Członkowie Rady uczestniczyli w procesie przygotowywania ustaw sejmowych dotyczących zakresu inwestycji, finansowania budownictwa, statusu prawnego spółdzielczości, brali udział także w kontroli realizacji aktów legislacyjnych.

– Czy istnienie tej rozbudowanej struktury miało sens?

– W tamtym okresie, w obowiązującej wówczas scentralizowanej gospodarce planowej, ta struktura była potrzebna. Związek był pośrednikiem pomiędzy resortami gospodarczymi a spółdzielczymi dołami, rzecznikiem naszych interesów. Chodziło o sprawiedliwy podział dóbr. Wprost nie wyobrażam sobie bezwzględnej walki o limity inwestycyjne, bez ustalonych reguł, według zasady „kto silniejszy, ten lepszy”. Związek dobrze spełniał swoją rolę.

3 sierpnia 1973 roku – wręczenie dyplomu za III miejsce w kraju w 1972 roku.

– Jak wspomina Pan osobisty udział w pracach organów związku?

– Bezpośrednie kontakty dużo ułatwiały. Pomogły popchnąć do przodu, przyspieszyć niejedną sprawę. Oczywiście działalność w organach samorządowych Związku oznaczała dodatkowe obowiązki, nie same tylko wyjazdy na posiedzenia, była jednak pożyteczna także przez to, że szereg kwestii przenosiłem na Chojnicki grunt. Dużo nauczyłem się także dzięki kontaktom międzynarodowym; spółdzielczość mieszkaniowa na Zachodzie jest starsza niż nasza i bogatsza w doświadczenia. Wyjeżdżaliśmy na konferencje i spotkania, m.in. do Hamburga, Kopenhagi, Sztokholmu, Helsinek, podpatrywaliśmy jak oni działają. Natomiast obserwacje z Londynu zupełnie nie przystawały do naszego systemu, tam władze miasta łożą ogromne fundusze na poprawę warunków mieszkaniowych ludności.

– Po transformacji ustrojowej SM w Chojnicach zaniechała inwestycji, pomimo posiadania projektów i uzbrojonych terenów. Dlaczego? Tymczasem dwie bydgoskie spółdzielnie wybudowały w latach 90. w Chojnicach kilka domów….

– Dla naszej spółdzielni zasady gospodarki rynkowej oznaczały kres działalności inwestycyjnej. Uzbrojone place budowlane i dokumentacja nic nie znaczą, gdy brakuje pieniędzy. A my nie mogliśmy zaciągnąć kredytu bankowego na inwestycje, gdyż państwo zwinęło parasol opiekuńczy nad budownictwem mieszkaniowym. W przypadku Towarzystwa Budownictwa Społecznego miasto udzieliło pomocy gotówkowej, dzięki czemu pozyskano kredyt z Krajowego Funduszu Mieszkaniowego na budowę kilku domów, my takich preferencji nie mamy. Bydgoskie spółdzielnie budowały dla członków, którzy wykupili mieszkania w całości. Nasza spółdzielnia też czyniła próby – zainteresowanych było kilkanaście osób, może znaleźliby się chętni na l – 2 budynki, a tymczasem członków oczekujących mamy kilkuset, więc to nie rozwiązałoby problemu. Spółdzielczość mieszkaniowa potrzebuje rozsądnej, długofalowej polityki wspomagania budownictwa.

– Chojnicka Spółdzielnia Mieszkaniowa ma 100 lat. Przez 1/3 upływającego stulecia kierował Pan pracą Zarządu i to w okresie największej aktywności SM, która w tym czasie ogromnie się rozwinęła i zmieniła. Co uważa Pan za największy swój sukces?

– Służyłem spółdzielni, czyli ludziom, którzy tę spółdzielnię tworzą, według najlepszej woli i umiejętności. Wydaje się, że potrafiłem nawiązywać dobre kontakty z członkami, interesowałem się ich troskami, wysłuchiwałem, starałem się pomagać na miarę możliwości. Spotykając się na osiedlowych ścieżkach nadal rozmawiamy, wspominamy dawne kłopoty i wyczuwam wiele sympatii. Jestem szczęśliwy, że mogę żyć wśród tych przyjaznych ludzi. A sukces? Niezaprzeczalny sukces, rzecz jasna nie tylko mój, lecz całego grona współpracowników i zaangażowanych działaczy, to wybudowanie ponad czterech tysięcy mieszkań, stworzenie godziwych warunków bytowania tak licznej grupie rodzin. Przecież w domach spółdzielczych mieszka czwarta część ogółu chojniczan, około tysiąca obywateli Czerska. Jesteśmy z tego dumni.

– Nie było kłopotów, problemów?

– Były, oczywiście. Zadaniem Zarządu i moim, jako prezesa, przede wszystkim było przezwyciężanie przeszkód, załatwianie kłopotliwych spraw. Problemów nie brakowało zarówno na każdym etapie realizowania inwestycji, jak i w bieżącej eksploatacji budynków, w organizacji życia społecznego. Jednym z najtrudniejszych zadań było ustalanie list przydziału mieszkań, gdy setki członków czekały w kolejce, a lokali w kolejnym domu było np. 45. Listę ustalała szeroka komisja społeczna, zatwierdzała Rada Nadzorcza, akceptował komitet partii – bo takie było niepisane prawo w tamtym ustroju, ale protesty i odwołania, nierzadko ostre pretensje, były kierowane pod adresem prezesa. No cóż, trzeba było i temu stawić czoła. Wszystkie kłopoty wynagradzała jednak satysfakcja z oddawanych do użytku domów, które uszczęśliwiały wiele, wiele rodzin. Wszędzie tu były pola, potem wykopy wzdłuż i wszerz, wreszcie mury. Gdy dzisiaj patrzę na te budynki stojące wokół, o każdym potrafię powiedzieć jak powstawał. Cieszy mnie, że nasza SM wniosła tak wielki wkład w rozwój Chojnic.

Rozmawiał Kazimierz Ostrowski